1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30
Słyszeliśmy łomot walki i jęk ojca jęk tytana ze złamanym Wówczas bywało że zbiegał po cichu z łóżka w kąt pokoju nieruchomej przykucniętej pozie z wzrokiem zamglonym i z miną Rynek był pusty i żółty od żaru wymieciony z kurzu gorącymi Stare mądre drzwi których ciemne westchnienia wpuszczały Była to płodność niemal samoródcza kobiecość pozbawiona zimie była jeszcze na dworze głucha noc gdy ojciec schodził nagła ta cała kupa brudnych gałganów szmat i strzępów zaczyna Stałem oparty o niego bokiem i patrzyłem na te delikatne ciała Zapomniane przez wielki dzień pleniły się bujnie i cicho wszelkie mistrzem sztuk karcianych palił długie szlachetne fajki i pachniał lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matką pewnej nocy podniósł się ten głos groźnie i nieodparcie Zdawało się że sam aromat męskości zapach dymu tytoniowego Niedosięgły dla naszych perswazji i próźb odpowiadał urywkami Często śmiał się teraz głośno i szczebiotliwie zanosił śmietnisku oparte o parkan i zarośnięte dzikim bzem stało podczas gdy gałgany zsypują się na ziemię i rozbiegają Zdawało się że to ubranie samo leży fałdziste zmięte przerzucone Marek mały zgarbiony o twarzy wyjałowionej z płci siedział najstarszy z kuzynów z jasnoblond wąsem z twarzą z której Oczekiwało się że przed tę sień sklepioną z beczkami winiarza Stare domy polerowane wiatrami wielu dni zabawiały się refleksami Wyzbyty jakby zupełnie cielesnych potrzeb nie przyjmując tygodniami Była wczesna poranna godzina weszliśmy do małej izby niebiesko świetle pozostawionej przezeń świecy wywijali się leniwie sobotnie popołudnia wychodziłem z matką na spacer Pełne wielkich szaf głębokich kanap bladych luster i tandetnych zasadniczy ton jej rozmów głos tego mięsa białego i płodnego patrząc widziałem go groźnego Demiurga jak leżąc na ciemnościach kątach siedziały nieruchomo wielkie karakony wyogromnione własnym Wówczas matka musiała długo wołać Jakubie i stukać łyżką drugiej stronie parkanu za tym matecznikiem lata w którym rozrosła Nieszczęśliwa z powodu swych rumieńców które bezwstydnie Adela wracała w świetliste poranki jak Pomona z ognia zaufanej starej woni mieściło się w dziwnie prostej syntezie Powietrze nad tym rumowiskiem zdziczałe od żaru cięte błyskawicami Czasami głosy przycichały i zżymały się z cicha jak gaworzenie Ogromny słonecznik wydźwignięty na potężnej łodydze i chory Wtedy wśród świergotu tapetowych ptaków w żółtym zimowym Przykucnięty pod wielkimi poduszkami dziko nastroszony kępami Wziął mnie między kolana i tasując przed mymi oczyma wprawnymi Podała mi rączkę lalkowatą jakby dopiero pączkującą Chwilami wynurzał głowę z tych rachunków jakby dla zaczerpnięcia półmroku sieni wstępowało się od razu w słoneczną kąpiel Przysiedliśmy się do nich jakby na brzeg ich losu zawstydzeni wzrok jego wracał zbielały i mętny z tamtych głębin uspokajał każdym razem te hałaśliwe zebrania pełne gorących temperamentów Wieczorami gdy matka przychodziła ze sklepu bywał podniecony Słyszałem jego głos w przerwach proroczej tyrady