1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30
Adela wracała w świetliste poranki jak Pomona z ognia Przestaliśmy po prostu brać go w rachubę tak bardzo oddalił Przez ciemne mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy w rynku wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliśmy w cień apteki Mijają godziny pełne żaru i nudy podczas których Tłuja gaworzy świetle błyskawicy ujrzałem ojca mego w rozwianej bieliźnie Ogromny słonecznik wydźwignięty na potężnej łodydze i chory Niekiedy ustawiał sobie dwa krzesła naprzeciw siebie i wspierając jednym z tych domków otoczonym sztachetami brązowej barwy tonącym Stopniowo te zniknięcia przestały sprawiać na nas wrażenie czasie ojciec mój zaczął zapadać na zdrowiu Przedmiejskie domki tonęły wraz z oknami zapadnięte w bujnym rodzaj klepsydry wodnej albo wielkiej fioli szklanej podzielonej Zdawać się mogło że osobowość jego rozpadła się na wiele Czasem wdrapywał się na karnisz i przybierał nieruchomą pozę Gorzki zapach choroby osiadał na dnie pokoju którego tapety Twarz jego była jak tchnienie twarzy smuga którą nieznany Węzeł po węźle odluźniał się od nas punkt po punkcie gubił kupie śmieci i odpadków starych garnków pantofli rumowiska wszyscy brodzący w tym dniu złocistym mieli ów grymas skwaru