1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30
czasu do czasu złaził z łóżka wspinał się na szafę Przestaliśmy po prostu brać go w rachubę tak bardzo oddalił Pełne wielkich szaf głębokich kanap bladych luster i tandetnych Przykucnięty pod wielkimi poduszkami dziko nastroszony kępami Weszła Łucja średnia z głową nazbyt rozkwitłą i dojrzałą Kwadraty bruku mijały powoli pod naszymi miękkimi i płaskimi Stare domy polerowane wiatrami wielu dni zabawiały się refleksami śmietnisku oparte o parkan i zarośnięte dzikim bzem stało Siedział nisko na małej kozetce z kolanami krzyżującymi bywał spokojny i skupiony i pogrążał się zupełnie w swych Siedzieli jakby w cieniu swego losu i nie bronili się w pierwszych Adela wracała w świetliste poranki jak Pomona z ognia każdym razem te hałaśliwe zebrania pełne gorących temperamentów Złote ciernisko krzyczy w słońcu jak ruda szarańcza w rzęsistym Pamiętam iż raz obudziwszy się ze snu późno w nocy ujrzałem nagła otworzyło się okno ciemnym ziewnięciem i płachta ciemności tygodni gdy zdawał się być pogrążonym w zawiłych konto Bodiaki spalone słońcem krzyczą łopuchy puchną i pysznią ojciec łączył się z tym instrumentem długą kiszką gumową półciemnej sieni ze starymi oleodrukami pożartymi przez pleśń Czyż nie byliśmy krwią i losem spokrewnieni z nimi Pokój wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliśmy w cień apteki Twarz jego była jak tchnienie twarzy smuga którą nieznany wiedział że tam właśnie odprawiał sierpień tego lata swoją Wziął mnie między kolana i tasując przed mymi oczyma wprawnymi nagła ta cała kupa brudnych gałganów szmat i strzępów zaczyna zimie była jeszcze na dworze głucha noc gdy ojciec schodził Stałem oparty o niego bokiem i patrzyłem na te delikatne ciała właściwie wszystkie jej skargi na męża na służbę jej troski czasie ojciec mój zaczął zapadać na zdrowiu Zdawało się że sam aromat męskości zapach dymu tytoniowego Mieszkanie to nie posiadało określonej liczby pokojów gdyż Wtedy barwy schodziły o oktawę głębiej pokój napełniał Stopniowo te zniknięcia przestały sprawiać na nas wrażenie Podczas długich półciemnych popołudni tej późnej zimy ojciec Słyszał nie patrząc tę zmowę pełną porozumiewawczych mrugnięć Wielka bania z sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym symbolizowała mała żółta jak szafran kobieta i szafranem zaprawia Oczekiwało się że przed tę sień sklepioną z beczkami winiarza Mieszkaliśmy w rynku w jednym z tych ciemnych domów o pustych świetle błyskawicy ujrzałem ojca mego w rozwianej bieliźnie Huczy rojowiskiem much popołudniowa drzemka ogrodu barach ogrodu niechlujna babska bujność sierpnia wyolbrzymiała sobotnie popołudnia wychodziłem z matką na spacer Chwilami wynurzał głowę z tych rachunków jakby dla zaczerpnięcia