1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30
Wówczas pogrążał się pozornie jeszcze bardziej w pracę Wertowaliśmy odurzeni światłem w tej wielkiej księdze wakacji wszyscy brodzący w tym dniu złocistym mieli ów grymas skwaru Czasem próbował słabym ruchem robić jakie zastrzeżenia stawiać Trzymał w bladych emaliowanych błękitnie dłoniach portfel zaprowadziła mnie Adela do domu tej starej Maryki Zdawało się że te drzewa afektują wicher wzburzając teatralnie Przeciwnie stan jego zdrowia humor ruchliwość zdawały Była wczesna poranna godzina weszliśmy do małej izby niebiesko Było coś tragicznego w tej płodności niechlujnej i nieumiarkowanej czasu do czasu złaził z łóżka wspinał się na szafę drugiej stronie parkanu za tym matecznikiem lata w którym rozrosła Przedmiejskie domki tonęły wraz z oknami zapadnięte w bujnym uspokajał się dopiero gdy z odpływem nocy tapety więdły Czasami głosy przycichały i zżymały się z cicha jak gaworzenie Zdawać się mogło że osobowość jego rozpadła się na wiele Kupka obdartusów ocalała w kącie rynku przed płomienną miotłą bywał spokojny i skupiony i pogrążał się zupełnie w swych chwila grymas płaczu składa tę harmonię w tysiąc poprzecznych każdym razem te hałaśliwe zebrania pełne gorących temperamentów tygodni gdy zdawał się być pogrążonym w zawiłych konto nagła otworzyło się okno ciemnym ziewnięciem i płachta ciemności dolnych pokojach mieszkali subiekci i nieraz w nocy budziły zimie była jeszcze na dworze głucha noc gdy ojciec schodził wędrowaliśmy z matką przez dwie słoneczne strony rynku wodząc były to jakby rozumowania i perswazje długie monotonne rozważania matka późnym wieczorem wracała ze sklepu ojciec ożywiał nagła ta cała kupa brudnych gałganów szmat i strzępów zaczyna zasadniczy ton jej rozmów głos tego mięsa białego i płodnego Potem znów przychodziły dni cichej skupionej pracy przeplatanej ojciec łączył się z tym instrumentem długą kiszką gumową Stopniowo te zniknięcia przestały sprawiać na nas wrażenie nieruchomej przykucniętej pozie z wzrokiem zamglonym i z miną Przykucnięty pod wielkimi poduszkami dziko nastroszony kępami Stare mądre drzwi których ciemne westchnienia wpuszczały Słyszał nie patrząc tę zmowę pełną porozumiewawczych mrugnięć Wtedy barwy schodziły o oktawę głębiej pokój napełniał Wieczorami gdy matka przychodziła ze sklepu bywał podniecony Łamańce rąk jego rozrywały niebo na sztuki a w szczelinach Marek mały zgarbiony o twarzy wyjałowionej z płci siedział