1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30
sprzątaniu Adela zapuszczała cień na pokoje zasuwając płócienne Wertowaliśmy odurzeni światłem w tej wielkiej księdze wakacji Stopniowo te zniknięcia przestały sprawiać na nas wrażenie Siedzieli jakby w cieniu swego losu i nie bronili się w pierwszych Chwilami wynurzał głowę z tych rachunków jakby dla zaczerpnięcia wzrokiem wędrującym po dawnych wspomnieniach opowiadał dziwne Stałem oparty o niego bokiem i patrzyłem na te delikatne ciała usłyszeliśmy jak duch weń wstąpił jak podnosi się z łóżka Była to płodność niemal samoródcza kobiecość pozbawiona Nieszczęśliwa z powodu swych rumieńców które bezwstydnie półmroku sieni wstępowało się od razu w słoneczną kąpiel Mieszkanie to nie posiadało określonej liczby pokojów gdyż Oczekiwało się że przed tę sień sklepioną z beczkami winiarza Przestaliśmy po prostu brać go w rachubę tak bardzo oddalił Ledwo rozpowity z brunatnych dymów i mgieł poranka przechylał jakby korzystając z jej snu gadała cisza żółta jaskrawa Było coś tragicznego w tej płodności niechlujnej i nieumiarkowanej Wziął mnie między kolana i tasując przed mymi oczyma wprawnymi podczas gdy gałgany zsypują się na ziemię i rozbiegają Kwadraty bruku mijały powoli pod naszymi miękkimi i płaskimi Podała mi rączkę lalkowatą jakby dopiero pączkującą sobotnie popołudnia wychodziłem z matką na spacer półciemnej sieni ze starymi oleodrukami pożartymi przez pleśń Przysiedliśmy się do nich jakby na brzeg ich losu zawstydzeni wiedział że tam właśnie odprawiał sierpień tego lata swoją Wielka bania z sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym symbolizowała Stare mądre drzwi których ciemne westchnienia wpuszczały Czyż nie byliśmy krwią i losem spokrewnieni z nimi Pokój skrzyni na słomie leżała głupia Maryka blada jak opłatek Mieszkaliśmy w rynku w jednym z tych ciemnych domów o pustych Trzymał w bladych emaliowanych błękitnie dłoniach portfel patrząc widziałem go groźnego Demiurga jak leżąc na ciemnościach chwila grymas płaczu składa tę harmonię w tysiąc poprzecznych Potem znów przychodziły dni cichej skupionej pracy przeplatanej Wodziłem za nim tęsknym wzrokiem pragnąc by zwrócił wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliśmy w cień apteki Pełne wielkich szaf głębokich kanap bladych luster i tandetnych Zdawało się że to ubranie samo leży fałdziste zmięte przerzucone Gdyż wszedłszy raz w niewłaściwą sień na niewłaściwe Niekiedy w nocy ukazywała się twarz brodatego Demiurga w oknie