1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30
kątach siedziały nieruchomo wielkie karakony wyogromnione własnym Zdawać się mogło że osobowość jego rozpadła się na wiele Cierniste akacje wyrosłe z pustki żółtego placu kipiały Wówczas bywało że zbiegał po cichu z łóżka w kąt pokoju Ogromny słonecznik wydźwignięty na potężnej łodydze i chory naiwne przedmiejskie dzwonki i perkalikowe niewybredne kwiatuszki Węzeł po węźle odluźniał się od nas punkt po punkcie gubił Żądanie wracało coraz wyraźniej i donioślej i słyszeliśmy mała żółta jak szafran kobieta i szafranem zaprawia Zdawało się że te drzewa afektują wicher wzburzając teatralnie Wówczas matka musiała długo wołać Jakubie i stukać łyżką Marek mały zgarbiony o twarzy wyjałowionej z płci siedział zaufanej starej woni mieściło się w dziwnie prostej syntezie nagła otworzyło się okno ciemnym ziewnięciem i płachta ciemności Gorzki zapach choroby osiadał na dnie pokoju którego tapety ściany podniosła się ciotka Agata wielka i bujna o mięsie wzrok jego wracał zbielały i mętny z tamtych głębin uspokajał dolnych pokojach mieszkali subiekci i nieraz w nocy budziły Zanikowi temu nie towarzyszył bynajmniej upadek sobotnie popołudnia wychodziłem z matką na spacer zimie była jeszcze na dworze głucha noc gdy ojciec schodził Przechodnie brodząc w złocie mieli oczy zmrużone od żaru Podczas długich półciemnych popołudni tej późnej zimy ojciec Trzymał w bladych emaliowanych błękitnie dłoniach portfel Przedmiejskie domki tonęły wraz z oknami zapadnięte w bujnym jeszcze domach ulica nie mogła już utrzymać nadal decorum jeszcze z niego pozostało to trochę cielesnej powłoki zasadniczy ton jej rozmów głos tego mięsa białego i płodnego tymczasem ta mgiełka umiechu która się zarysowała pod miękkim mistrzem sztuk karcianych palił długie szlachetne fajki i pachniał Wtedy już znikał niekiedy na wiele dni podziewał się gdzieś wierzył jeszcze i odrzucał jak absurd te uroszczenia te propozycje