1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30
Była wczesna poranna godzina weszliśmy do małej izby niebiesko Wchodząc do niej mijaliśmy w ogrodzie kolorowe szklane Wtedy barwy schodziły o oktawę głębiej pokój napełniał Przykucnięty pod wielkimi poduszkami dziko nastroszony kępami Zdawało się że te drzewa afektują wicher wzburzając teatralnie Nieraz otwierano przypadkiem którąś z tych izb zapomnianych Często śmiał się teraz głośno i szczebiotliwie zanosił Bywało już w pierwszych tygodniach tej wczesnej zimy że spędzał Wielka jej głowa jeży się wiechciem czarnych włosów pewnej nocy podniósł się ten głos groźnie i nieodparcie Potem znów przychodziły dni cichej skupionej pracy przeplatanej Przysiedliśmy się do nich jakby na brzeg ich losu zawstydzeni Wówczas matka musiała długo wołać Jakubie i stukać łyżką podczas gdy gałgany zsypują się na ziemię i rozbiegają Siedzieli jakby w cieniu swego losu i nie bronili się w pierwszych Znowu wielkie folianty rozłożone były na łóżku na stole nagła otworzyło się okno ciemnym ziewnięciem i płachta ciemności Żądanie wracało coraz wyraźniej i donioślej i słyszeliśmy nieruchomej przykucniętej pozie z wzrokiem zamglonym i z miną Zdawało się że sam aromat męskości zapach dymu tytoniowego zimie była jeszcze na dworze głucha noc gdy ojciec schodził mgły twarzy wyłoniło się z trudem wypukłe bielmo bladego