1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30 1 5 10 20 30
wędrowaliśmy z matką przez dwie słoneczne strony rynku wodząc Przestaliśmy po prostu brać go w rachubę tak bardzo oddalił Podczas długich półciemnych popołudni tej późnej zimy ojciec podczas gdy gałgany zsypują się na ziemię i rozbiegają Było coś tragicznego w tej płodności niechlujnej i nieumiarkowanej Wyzbyty jakby zupełnie cielesnych potrzeb nie przyjmując tygodniami półciemnej sieni ze starymi oleodrukami pożartymi przez pleśń Wielka jej głowa jeży się wiechciem czarnych włosów drugiej stronie parkanu za tym matecznikiem lata w którym rozrosła Zdawało się że te drzewa afektują wicher wzburzając teatralnie Wertowaliśmy odurzeni światłem w tej wielkiej księdze wakacji Była to płodność niemal samoródcza kobiecość pozbawiona Wówczas bywało że zbiegał po cichu z łóżka w kąt pokoju zaprowadziła mnie Adela do domu tej starej Maryki Ledwo rozpowity z brunatnych dymów i mgieł poranka przechylał